Przejdź do głównej zawartości

Śmierć jako znak naszej skończoności


Jeżeli człowiek jest rzeczywiście osobą i podmiotem, jeżeli naprawdę jest kimś dla Boga, to nie może nim być inaczej jak tylko jako różniący się od Boga; a że Bóg jest sam w sobie nieskończony i doskonały, skończoność przeto, a więc i pewna niedoskonałość są nieodłącznie związane z naszym człowieczeństwem i wszechświatem. Nie jest więc możliwa taka historyczna egzystencja człowieka, żeby jego skończoność nie była jednocześnie jego raną. Związana ze skończonością kosmosu, który nas warunkuje i wyciska na nas swoje piętno, śmierć, nasza śmierć, mimo że tak okropna, jawi się przede wszystkim nie jako kara, lecz jako kosmiczny znak naszej skończoności, to znaczy tego faktu, że jesteśmy nie-Bogiem.
Często jakaś dręcząca myśl kołacze się po naszej głowie: że Bóg mógłby stworzyć człowieka innego niż ograniczonego i śmiertelnego i że będąc sam doskonały, powinien uczynić człowieka również doskonałym jak On! To prawda, że nie można ograniczać wszechmocy Bożej, a jednak jeżeli się chce, by człowiek sam w sobie cieszył się jakąś prawdziwą konsystencją, by nie był tylko czystym odbiciem Boga lub po prostu jakimś cieniem i aby pan Bóg rzeczywiście postawił go – jeśli się można tak wyrazić – na zewnątrz siebie. A więc świat i wszystko, co się w nim przejawia, z konieczności musi być różne od Boga. Niedoskonałość, skończoność, różność od Boga, słowem nie-Bóg – oznaczają przede wszystkim powagę miłości stwórczej i jasno dowodzą, że Bóg powołał do bytu coś innego, niż sam jest. Stąd też pada światło na wiele początkowych niejasności. Skoro skończoność ludzka sama z siebie implikuje naszą śmiertelność, to ta śmiertelność nie rodzi się z jakiejś decyzji, której Bóg, lepiej może poinformowany lub przynajmniej bardziej kochający, mógłby uniknąć! Śmierć związana z naszą skończonością, a tym samym z faktem, że Bóg nie może niczego stwarzać, jak tylko czyniąc to nie-Bogiem – nie jest owocem jakiejś niedoskonałości w akcie stwórczym. Ona z konieczności narzuca się Bogu jako pewien punkt obowiązującego przejścia na drodze, na jaką wkroczył w swej miłości do nas. On tej konieczności ulega i jej się oddaje, ponieważ stwarzając nas, chce za wszelką cenę spotkać się z nami.
Jeżeli założymy, że Bóg nie pozwoliłby sobie na stwarzanie z powodu cierpień, jakie pociąga za sobą skończoność, to musielibyśmy przyznać, że w ten sposób zostałby zwyciężony przez nieszczęście, którego samo tylko przewidywanie już hamowałoby Jego miłość. Miłość w Bogu nie byłaby więc suwerenna. A zatem niedoskonałość świata nie tylko, że nie objawia najmniejszej choćby niedoskonałości w miłości Bożej, lecz przeciwnie, objawia konieczność, aby Bóg sięgnął po najwyższą doskonałość w porządku miłości, ażeby podjąć aż do tego stopnia ryzyko skończoności i nie ustąpić przed dramatem, który stąd wynika tak dla nas, jak i dla Niego. Bo istotnie jest to dramat.
Odkrycie w nas skończoności nie-Boga niesie z sobą w istocie wielką dwuznaczność. Należy się lękać, i lęk od tej pory nie jest wcale chimeryczny, nawet u chrześcijan, że człowiek dokonując odkrycia, iż jest śmiertelny, i to śmiertelny aż tak bardzo, straci w owych oczach wszelką wartość i że dojdzie aż do zniszczenia siebie na skutek pogardy dla siebie i powątpiewania o Bogu. Wszelkich zwycięstw życia w jego wędrówce poprzez tysiąclecia, wszelkich triumfów życia nie uzyskuje się inaczej, jak tylko nieustannie płacąc śmierci swą daninę*.
*G. Martelet, Odnaleźć życie pozagrobowe. Chrystologia rzeczy ostatecznych, Kraków 1987, s. 49-51.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Industrializacja, sekularyzacja, życie pozagrobowe...

Można dojść do jednego wniosku i dotyczy to także 2,5 miliarda niechrześcijan: tam, gdzie dominują przemysł, środowisko wielkomiejskie i powszechny obowiązek szkolny, tam wiara w życie pośmiertne jest nikła (...). Słabnie wiara w istnienie nieba i piekła. Proces ten przebiega powoli, ale wszystko wskazuje na to, że jest to proces nieodwracalny. (...) Przed triumfem przemysłu nie było i nie ma żadnej kultury, która by się całkowicie dała odwieść od wiary w życie pozagrobowe (w najprzeróżniejszych formach od kultu przodków aż do wędrówki dusz). Proces ten rozpoczął się jakieś 200 lat temu [pierwodruk tekstu - 1973 r.] (najpierw w Anglii i Holandii), a więc w okresie zwanym erą naukowo-techniczną. Spowodowało to istotny wpływ na wiarę w tamten drugi świat*.   *A. Holl, Szatan i śmierć , Poznań 1993, s. 20 i 22. Ilustracja: Юрий Гагарин - 12.04.1961. Źródło obrazka .  

Miłość i śmierć – dwa słabe punkty muru oddzielającego kulturę od natury

Przez tysiąclecia homo sapiens swoje postępy zawdzięczał oporowi, jaki stawiał naturze. Natura nie jest starannie uregulowaną i dobroczynna Opatrznością, lecz światem unicestwiania i przemocy, który wprawdzie można oceniać mniej czy bardziej dodatnio albo ujemnie w zależności od poglądu filozofów, ale który zawsze jest w stosunku do człowieka zewnętrzny, a nawet wrogi. (...) Ten mur obronny wzniesiony przeciwko naturze miał dwa słabe punkty, miłość i śmierć; tamtędy zawsze mogło się przesączyć trochę dzikiej gwałtowności. Społeczeństwo zadało sobie wiele trudu, aby te dwa słabe punkty umocnić. Uczyniło wszystko, co było w jego mocy, aby osłabić gwałtowność miłości i agresywność śmierci. (..) Można by sądzić, że zdobywając się na wysiłek, jakim był podbój natury i środowiska, społeczeństwo ludzkie opuściło swoje stare fortyfikacje wzniesione dokoła seksu i śmierci i natura, która wydawała się pokonana, z powrotem przeniknęła w człowieka i wracając przez nie strzeżone bramy zno...

Sinclairze, droga owej większości jest łatwa, a nasza trudna. Chodźmy.

  (…) Moja to była sprawa uporać się z samym sobą i znaleźć własną drogę, a wywiązałem się z tego zadania źle, jak większość tych, których dobrze wychowano. Każdy człowiek przeżywa tę trudność. Dla przeciętnej natury jest to ów punkt życia, w którym wymagania własnego bytu wiodą najbardziej zaciekły spór z otaczającym światem, w którym stoczyć trzeba najbardziej zaciekłą walkę o własną drogę naprzód. Wielu przeżywa ów zgon i ponowne narodziny, które są naszym losem, jedynie ten jeden raz w życiu, w chwili gdy próchnieć i stopniowo rozpadać się zaczyna świat dzieciństwa, gdy wszystko co ulubione chce nas opuścić, i nagle odczuwamy wokół siebie samotność oraz śmiertelny chłód wszechświata. A bardzo wielu na zawsze już pozostaje na tej mieliźnie, przez całą resztę życia lgnąc boleśnie do wszystkiego, co bezpowrotnie minęło, do marzenia o raju utraconym – najgorszego i najbardziej morderczego za wszystkich marzeń [1]. Chrystus nie jest dla mnie osobą, lecz herosem, mite...